Tę opowieść można by zacząć od słów „Dawno, dawno temu za górami, za lasami...” lub „Dawno, dawno temu w odległej galaktyce...”, jednak to nie żadna z bajek ani też nie film. Jednak jak to się stało i co wpłynęło na to, że jestem tu, gdzie jestem?
Odkąd tylko pamiętam lubiłam rysować. Ołówki i kredki praktycznie zawsze miałam pod ręką. Moich rodziców nigdy nie było stać na to, żeby opłacić mi lekcje rysunku, ale nie mam im tego za złe, bo mocno mnie wspierali. To tata był moim pierwszy krytykiem, który oceniał rysunki i wskazywał błędy oraz motywował do dalszej pracy. Nawet jak mi nie wychodziło i próbowałam się poddać, nigdy na to nie pozwolił.
W czasach mojego dzieciństwa nie było Internetu i tylu możliwości oraz kursów na Youtube jak teraz. Zaczynałam od rysowania postaci i świata z bajek Disneya, patrząc na kolorowe obrazki w książkach, których zawsze mieliśmy sporo w domu. To właśnie te bajki były moim ulubionym tematem. Tworzyłam kolorowanki dla młodszej siostry oraz „książeczki” dotyczące znajomości znaków i bezpiecznego poruszania się po drodze.
Kiedy wracałyśmy ze szkoły i w weekendy bawiłyśmy się w „dom” i to zazwyczaj ja go urządzałam i meblowałam. Latem, kiedy była piękna pogoda, zawsze spędzałyśmy czas na dworze i także bawiliśmy się w „dom”, tylko wtedy brałam do ręki kredę i rysowałam na chodniku całe mieszkanie, z podziałem na poszczególne pomieszczenia włącznie z wrysowaniem wyposażenia. Tak, jak sobie o tym teraz przypomniałam, to tak naprawdę tworzyłam tzw. plan funkcjonalny.
O ile dobrze pamiętam, w wieku 14 lat dostałyśmy z siostrą swój pierwszy komputer, dostępu do Internetu nadal nie było, ale pojawiła się gra The Sims. To było szaleństwo! Moim ulubionym elementem w grze było oczywiście budowanie i urządzanie domu.
W końcu przyszedł czas wyboru liceum i wiedziałam, że będzie to moja pierwsza poważna decyzja. Zaczęłam się rozglądać i zapoznawać z różnymi ofertami szkół. Od razu mogę Wam powiedzieć, że nigdy nie byłam najlepszą uczennicą, nauka w szczególności przedmiotów ścisłych nigdy nie przychodziła mi łatwo. Bardzo chciałam iść do liceum ogólnego, te kilkanaście lat temu rzadko zdarzało się, żeby licea były tak sprofilowane jak teraz. Wtedy wpadła mi w ręce ulotka technikum renowacji zabytków, chyba nawet ktoś z tej szkoły był u nas na prezentacji. Długo zastanawiałam się, czy iść, czy nie na drzwi otwarte, ale oczywiście mój tata stwierdził, że co nam szkodzi zobaczyć, przecież to jeszcze nic wiążącego. Poszłam i kiedy zobaczyłam prace i rysunki przepadłam. Pozostało tylko jedno „ale”. To było technikum. Dawało zawód, jednak często było kojarzone z gorszą, żeby nie powiedzieć dużo gorszą, szkołą od liceum, a ja mimo przeciętnych stopni byłam ambitna i chciałam iść do liceum, przecież tam szedł prawie każdy.
W końcu, po wielu rozmowach, moim rodzicom udało się mnie jakoś przekonać i złożyłam papiery do tego technikum. Dostałam się, po pierwszym półroczu pojawiły się dwie specjalizacje i do końca drugiego semestru mieliśmy podjąć decyzję, który z dwóch kierunków wybieramy: renowację elementów architektury czy dekorację wnętrz.
Jak się zapewne domyślacie, od razu wybrałam ten drugi. Po roku z różnych względów przemianowano technikum na liceum plastyczne, czyli jednak marzenia się spełniają ;). Koniec końców skończyłam liceum i obroniłam pracę dyplomową, zdając egzamin ustny z wiedzy z zakresu historii sztuki oraz praktyczny z malarstwa i specjalizacji, jaką byłą dekoracja wnętrz.
Wierzcie mi lub nie, ale wcale nie trzeba być po kursach rysunku i niesamowicie uzdolnionym, by skończyć liceum plastyczne. Ten etap edukacji również ukończyłam na poziomie czwórkowym. Tak naprawdę malarstwo i rysunek rozgryzłam, pokochałam i zaczęłam się nim bawić dopiero na studiach, nie wiem czy to zasługa wykładowców, czy w końcu coś we mnie pękło. A może jedno i drugie?
Po szkole średniej przez rok zajęłam się zupełnie czymś innym i poszłam do szkoły policealnej kompletnie niezwiązanej z moją dotychczasową edukacją. Mimo to ciągle z tyłu głowy bardzo chciałam iść na studia i architekturę wnętrz. Na wiosnę przeglądałam różne oferty rekrutacji i, wiedząc, że mogę pozwolić sobie tylko na studia zaoczne, na które notabene muszę sama zapracować, zaczęłam szukać najtańszego rozwiązania. Tak trafiłam na stronę jednej z uczelni w Łodzi, która dopiero otwierała kierunek architektura wnętrz i w stosunku do innych miała korzystną cenę rozłożoną na dogodne, comiesięczne raty. Niewiele myśląc, wypełniłam kwestionariusz i wysłałam. Za jakiś czas dostałam zaproszenie na rozmowę kwalifikacyjną. Pojechałam, pokazałam dorobek z liceum i dostałam się. Byłam niesamowicie szczęśliwa, a rodzice pękali z dumy, że pierwsza w rodzinie idę na studia.
Przed rozpoczęciem studiów, otrzymałam stałą pracę w jednym z marketów budowlanych, co tylko utwierdziło mnie, że dam radę opłacić studia, dojazdy, nocleg i niezbędne materiały do zajęć. Mniej więcej wiedziałam już, jakich kosztów się spodziewać po 4-letnim liceum plastycznym. Jesienią poszłam na wymarzone studia, szczęśliwa jak cholera że mi się udało, a droga do celu nie zawsze była prosta. Szczerze powiem, wtedy nie wiedziałam jeszcze, jak bardzo się pokręci.
Intensywnie pracowałam w nowej pracy, bo bardzo chciałam się wykazać. Zawsze byłam ambitna, pracowita i wiedziałam, że ze wszystkim sobie poradzę. Nie przewidziałam tylko jednej rzeczy — organizm może w końcu odmówić posłuszeństwa. Przepracowanie połączone z przemęczeniem odbiło się w końcu na moim zdrowiu. Ja i narzekanie na ból to absolutnie niemożliwe, bo przecież jak nie ja, to kto. Zawsze byłam uparta, że ze wszystkim dam sobie radę sama, ale cóż do czasu. Dwa miesiące po rozpoczęciu studiów okazało się, że mam ostre zapalenie stawu barkowego i już nie byłam wstanie prawie ruszać normalnie ręką, a żeby było śmieszniej większość zadań do wykonania na studiach trzeba było przygotować w postaci makiet, więc z jedną ręką było ciężko. Mogłam liczyć oczywiście na pomoc rodziny oraz partnera (który jest teraz moim mężem), ale byłam zbyt dumna, żeby ich o to prosić.
W końcu wylądowałam na zwolnieniu, a bark okazał się tak uszkodzony włącznie z ponadrywanymi mięśniami, że kwalifikował się tylko do operacji, bo nawet bolesne leczenie zastrzykami nic nie pomogło. Byłam załamana, jak poradzę sobie na studiach, które tak naprawdę dopiero rozpoczęłam, czy starczy mi na ich opłacenie. Koniec końców dzięki najbliższym nie poddałam się, a wzięłam się ciężko do pracy i stwierdziłam, że skoro nie mogę działać manualnie, to przekuję to na inne atuty i zaczęłam spędzać mnóstwo czasu przed komputerem, ucząc się programów do projektowania i grafiki, o których nie miałam zielonego pojęcia, wybierając się na studia.
Po zaliczeniu pierwszego semestru przeszłam operację i z ręką na temblaku rozpoczęłam drugie półrocze, które ukończyłam w dużej mierze dzięki partnerowi, który przygotowywał za mnie wszystkie makiety. Ja wymyślałam, projektowałam na komputerze, a później nadzorowałam, a on biedny nie dość, że w tym samym czasie uczęszczał na swoje studia dzienne, to jeszcze pomagał mnie.
Dziś z perspektywy lat wiem, że ta kontuzja, uraz miała wiele plusów. To dzięki niej miałam dużo więcej czasu niż inne osoby na roku, żeby ogarnąć znajomość programów i nauczyła mnie też pokory. Dzięki temu udało mi się znaleźć biuro projektowe, które przyjęło mnie na praktykę, a ta z kolei zamieniła się w płatny staż, a następnie w pracę na etacie. Zaczęłam przekładać zdobytą wiedzę na praktykę, może nie do końca tak, jak bym chciała, gdyż tworzyliśmy duże obiekty użyteczności publicznej, m.in. szkoły i uczelnie wyższe, ale to z kolei oraz telefon pierwszego klienta, który we mnie uwierzył, pozwoliły mi rozwinąć skrzydła.
I tak w pracowni robiłam jedne projekty, na uczelnie drugie, a w międzyczasie zdobywałam pierwszych klientów i uczyłam się projektować wnętrza prywatne. Czasami ciężko było wszystko pogodzić, ale wiedziałam, że inaczej nie zbuduję portfolio i nie nauczę się pracować z ludźmi. Tym bardziej, że zawsze należałam do bardzo nieśmiałych osób, co w moim zawodzie jest praktycznie niemożliwe, bo trzeba umieć nawiązywać kontakt z ludźmi i podtrzymywać jeszcze te relacje.
Do miejsca, w którym jestem teraz, droga była często bardzo wyboista i kręta, wielu ludzi próbowało bardzo podciąć mi skrzydła i wiarę w moje umiejętności, ale nie poddałam się, chociaż wielokrotnie miałam na to ochotę. Oczywiście w takich momentach najlepszym wsparciem okazała się rodzina i przyjaciele.
Projektowanie wnętrz to cudowny zawód, choć nie łatwy. Mimo tego, że już 9 lat jestem w zawodzie, to tak naprawdę od roku, półtora mogę powiedzieć, że stoję twardo na nogach. Wiem, że jednym przychodzą pewne rzeczy łatwiej i osiągają sukces, satysfakcję zawodową po roku czy dwóch od ukończenia studiów. Mnie zajęło to o wiele więcej czasu, ale dzięki temu bardzo dużo się nauczyłam i tak naprawdę wciąż się uczę. Cieszy mnie to, że coraz więcej mówi się o naszym zawodzie i niektórzy projektanci chcą dzielić się swoją wiedzą. Kiedy ja zaczynałam, robiłam to po omacku. Nikt mi nie powiedział, jak powinien wyglądać kontakt z klientem, od czego mam zacząć, jak powinna wyglądać umowa, a jak ostateczny projekt oddany klientowi. Dziś to wszystko bez problemu odnajdziemy w Internecie, ja do tego dochodziłam przez lata, metodą prób i błędów.
Jednak niczego nie żałuję, no może ciut zdrowia bo bark do dzisiaj potrafi solidnie dać o sobie znać i niestety nie jest tak sprawny, jakbym tego oczekiwała. Mam nadzieję, że mój wpis Was nie zraził, a wręcz przeciwnie zmotywował do działania. Pamiętajcie, że nie trzeba być rewelacyjnym rysownikiem czy komputerowym guru, żeby zostać architektem wnętrz. Wystarczy wierzyć w siebie, mieć wsparcie bliskich, które może okazać się w gorszych chwilach nieocenione i dążyć do wyznaczonego celu.